fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 5.kolejki 4.ligi!

28 stycznia 2023, 16:53  |  Kategoria: Relacje  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Padły ostatnie twierdze w 4.lidze! Pierwszy raz w sezonie przegrały Szmulki i Joga Bonito, które w 5.kolejce zostały przez swoich rywali kompletnie rozbite.

To co napisaliśmy wyżej, nie było jednak najważniejszą informacją po poniedziałkowych spotkaniach. Tutaj na pierwszy plan wysuwa się powrót na pierwsze miejsce w tabeli Gencjany. Ekipa Maćka Zbyszewskiego po ubiegłotygodniowej porażce ze Szmulkami, chciała szybko udowodnić, że był to jedynie wypadek przy pracy. I zakładaliśmy, że z Sokołem Brwinów, ekipą dużo mniej doświadczoną, ta sztuka powinna się udać. Ale to co zobaczyliśmy na parkiecie, stanowiło dla nas pewną niespodziankę. Gencjana postanowiła bowiem od początku spotkania wycofać się i czerpać z błędów przeciwnika, a przecież zwykle to ona prowadzi grę i sama dyktuje tempo. I nawet z perspektywy czasu trudno powiedzieć czy ta decyzja była dobra, bo chociaż wynik się ostatecznie obronił, to ciężko było nam się przyzwyczaić, do nowej odsłony ekipy z Warszawy. Tym bardziej, że tutaj naprawdę niewiele zabrakło, by skończyło się porażką. Pierwsza połowa upłynęła nam pod znakiem niewielu okazji podbramkowych, natomiast ciut więcej mieli ich zawodnicy z Brwinowa. A najlepszą w 13 minucie zmarnował Jakub Obsowski, który przegrał sytuację sam na sam z bramkarzem przeciwników, Arturem Fiodorowem. To zemściło się na początku drugiej odsłony, gdy ładna wymiana piłki na linii Rafał Malinowski – Tomek Wasak zakończyła się celnym strzałem pierwszego z nich. Myśleliśmy, że to trafienie będzie początkiem końca Sokoła. Że zwiększenie ryzyka z ich strony spowoduje, że doświadczony przeciwnik szybko to wykorzysta i lada moment będzie po meczu. Ale nic z tych rzeczy. W 29 minucie Sokół doprowadził do remisu, gdy świetnym strzałem z dystansu popisał się Oskar Muszelik. W tym przypadku zasłonięty Artur Fiodorow nie miał najmniejszych szans. Wynik 1:1 utrzymywał się do 38 minuty. Wtedy przypomniał o sobie Jakub Obsowski, który potrafi zdobywać gole w kluczowych momentach spotkania. Tak było z Semolą i tak było również tutaj. Myśleliśmy, że ta bramka gwarantuje podopiecznym nieobecnego Kamila Książka przynajmniej remis. Przed Gencjaną stanęło z kolei widmo drugiej z rzędu porażki. Zespół automatycznie podjął decyzję o zagraniu z lotnym bramkarzem, w którego rolę wcielił się Evgenio Asinov. Ten moment zmienił losy spotkania. Gencjana bardzo dobrze wykorzystała przewagę zawodnika w polu i to właśnie wspomniany przed chwilą zawodnik z najbliższej odległości wpakował piłkę do siatki. Remis wydawał się sprawiedliwym rozstrzygnięciem, ale tak jak w poprzedniej kolejce fortuna nie sprzyjała Gencjanie, tak tutaj postanowiła wyrównać rachunki z ekipą Maćka Zbyszewskiego. Na kilkadziesiąt sekund przed końcem Przemek Kur odebrał piłkę Konradowi Kępce, ta spadła pod nogi Piotrka Hereśniaka, który podał ją do inicjatora całej akcji i Przemek Kur strzałem między nogami Kacpra Lewandowskiego zdobył gola na wagę trzech punktów dla Fioletowych! Radość jednych, rozczarowanie drugich – czyli futsal w pigułce. I tak jak napisaliśmy – remis byłby tutaj rozwiązaniem uczciwym, ale nie zapominajmy, że Sokół też w tym sezonie wygrał jeden mecz rzutem na taśmę (z Semolą), gdzie aż prosiło się o podział punktów. Teraz sam doświadczył podobnej historii, tyle że to on był zespołem poszkodowanym. Gencjanie dopisało z kolei szczęście, natomiast oddajmy tej ekipie, że w kulminacyjnym momencie spotkania wykazała się dużym doświadczeniem i zimną krwią. Miała dwa okazje i dwie wykorzystała, przez co jeszcze trudniej uwierzyć w to, co ta ekipa zrobiła siedem dni wcześniej ze Szmulkami. Ale nie zrozumie tego tylko ten, kto nigdy nie grał w piłkę ;)

Zahaczyliśmy przed chwilą o Szmulki, więc przechodzimy do spotkania z ich udziałem. Ekipa z warszawskiej Pragi, po niezwykle cennym sukcesie nad Gencjaną, nie widziała innej opcji, niż przedłużenie serii zwycięstw po starciu z Chłopcami z Manhattanu. I nie można tego traktować w kategoriach lekceważenia, ale realnej oceny sytuacji. Przybysze z Serocka w żadnym z ważnych spotkań w tym sezonie nie zdołali zdobyć choćby punktu, a swoją jedyną wygraną zanotowali nad Sercem Kotwica. To powodowało, że chociaż nie chcieliśmy ich tutaj jednoznacznie skreślać, to przestrzeń na niespodziankę była niewielka. Jak więc wytłumaczyć to, że Gabriel Skiba i spółka wygrali tę potyczkę 9:2? Prawda jest taka, że CHzM od samego początku grali na dobrym poziomie. Stwarzali zagrożenie, grali aktywnie, z pomysłem, z kolei Szmulki nie mogły złapać odpowiedniego rytmu. Ale nawet gdy ekipa z Serocka zdobyła pierwszą bramkę, raczej traktowaliśmy to w kategoriach krótkotrwałych turbulencji i że za chwilę, wszystko wróci do normy. Ale nic takiego nie następowało. Szmulki grały słabo i tak naprawdę dopiero w 16 minucie miały okazję, którą można nazwać stuprocentową, ale Kacper Pacholczak nie zdołał pokonać Kuby Nalazka. Mimo wszystko był to pewien sygnał, który traktowaliśmy jako powolną próbę odwracania losów spotkania przez faworytów. Bardzo się jednak pomyliliśmy. Tuż przed przerwą niesamowity tego wieczora Daniel Nakielski podwyższył na 2:0, a ten sam zawodnik na początku drugiej połowy zmienił wynik na 3:0! Szansa dla Szmulek pojawiła się po żółtej kartce dla Kuby Nalazka, lecz faworyci nawet gry w przewadze nie potrafili zamienić na gola. A gdy siły się wyrównały, Chłopcy od razu przejęli kierownicę i bardzo szybko zdobywali kolejne bramki. Po raz czwarty do siatki trafił Daniel Nakielski, potem strzałem z własnej bramki trafienie zanotował Kuba Nalazek, a w 32 minucie było już 6:0! Nokaut. Mecz był rozstrzygnięty i jedyne co pozostawało zagadką, to czy Szmulki w ogóle coś tutaj strzelą. Ostateczne impas udało im się przełamać, ale końcowy wynik 2:9 i tak pozostaje z ich perspektywy bardzo bolesny. Ta ekipa została kompletnie rozbita, chociaż trzeba powiedzieć, że ilość indywidualnych błędów po jej stronie była tak duża, że można by nimi rozdzielić kilka spotkań. Mecz absolutnie do zapomnienia. Brawa z kolei dla Chłopców z Manhattanu. Mieli wąski skład, natomiast pod względem jakości, chyba najlepszy z możliwych – być może przydałby się tu jeszcze Jeremi Michalak. Od pierwszego gwizdka pokazali, że nie przyjechali tutaj po jak najniższy wymiar kary, lecz konsekwentną postawą budowali swoją przewagę i zasłużenie odnieśli zwycięstwo. Gwiazdą spotkania był Daniel Nakielski, który skończył mecz z sześcioma golami i asystą. I tylko jedno pytanie ciśnie nam się na usta – chłopaki, nie można tak było od pierwszej kolejki?

Po starciu, które miało dość jednostronny wymiar, kolejne było już dużo bardziej wyrównane. Rozkręcająca się Joga Finito podejmowała dołujące Byczki Otousa. Bilans z dwóch ostatnich meczów, który stanowił swoisty papierek lakmusowy formy obydwu ekip, zdecydowanie przemawiał za zespołem Emila Drozda. W dodatku Byczki znów grały bez Krystiana Tymendorfa, a nie było również Oskara Kani. To powodowało, że w naszym odczuciu ciut większe szanse na końcowy triumf miała ekipa z Sulejówka. Można jednak to spotkanie podsumować w taki sposób, że dla Jogi Finito największym zagrożeniem w tej potyczce była… ona sama. Gdyby bowiem przeanalizować, w jaki sposób Joga traciła tutaj gole, to trudno nie ocenić ich inaczej niż z kategorii "dziecinne". Zacznijmy od początku. Pierwsza bramka dla Byczków padła po stałym fragmencie gry – podanie z rożnego, nabieg na piłkę Kuby Sierocińskiego i jest 1:0. W 8 minucie błąd popełnił bramkarz Finito, Łukasz Świstak. Zagraną piłkę przechwycił przeciwnik i za moment Kacper Krzyt posłał pięknego loba, po którym było już 2:0. Przegrywający odpowiedzieli na to wszystko trafieniem z 12 minuty Dominika Forysia, a mogli nawet wyrównać, bo okazję miał również Radek Tkaczyk. I gdy zakładaliśmy, że za chwilę może paść remis, znów źle zachował się Łukasz Świstak. Podanie do przeciwnika i zrobiło się 1:3. Takim wynikiem zakończyła się pierwsza połowa. Początek drugiej należał do Jogi. Ich akcje naprawdę dobrze się oglądało, lecz znów wszystko rozbiło się o brak koncentracji w obronie. W 26 minucie Kacper Krzyt zagrywa piłkę z rzutu rożnego, dopada do niej Kuba Jastrzębski i jest już 4:1. Szanse na odrobienie trzech goli wydawały się niewielkie, ale Joga nie odpuszczała. W 29 minucie sygnał do ataku daje kolegom Błażej Kowalczuk, a gdy kilka chwil później żółtą kartkę ogląda Kuba Sierociński, to wydaje się, że to ostatni moment, w którym zawodnicy z Sulejówka mogą doskoczyć do rywala. I oni faktycznie to robią – chłopaki potrzebowali dosłownie kilkadziesiąt sekund, by wykorzystać grę w przewadze i przegrywali już tylko jednym golem! Lecz nie po raz pierwszy w tym meczu, będąc na fali, dali sobie wbić dziecinną bramkę. Prosty błąd w rozegraniu, Konrad Wiśniewski przechwytuje piłkę, omija bramkarza i jest 5:3. Ale to nie był koniec emocji. Bardzo szybko na to trafienie odpowiada Błażej Kowalczuk, a w 39 minucie Konrad Wiśniewski ogląda niepotrzebną żółtą kartkę i Joga ma nieco ponad minutę, by doprowadzić do remisu. Początkowo nie potrafi wykreować sobie konkretnej sytuacji, ale wtedy sędzia odgwizduje dla nich rzut wolny pośredni. Co prawda w takiej sytuacji strzał nie ma większego sensu, ale Błażej Kowalczuk robi to na tyle sprytnie, że piłka po drodze odbija się od bramkarza Byczków i gdyby wpadła do siatki, to gol byłby zaliczony. Ku rozpaczy zawodników Jogi ta odbija się jednak od słupka i grzęźnie w ramionach Dawida Pływaczewskiego. Na więcej okazji czasu już nie starcza i mecz kończy się wynikiem 5:4. Nie jest łatwo ten rezultat ocenić i to nawet z perspektywy czasu. Z jednej strony Byczki grały bardzo konsekwentnie i skutecznie, no ale miały też sporo szczęścia i dobrze dysponowanego bramkarza. Z drugiej strony gra Jogi mogła się podobać, natomiast nie da się wygrać meczu, jeśli tyle goli podarowujesz przeciwnikowi na złotej tacy. I to w momentach, gdzie wszystko zaczyna ci się układać…

A jak w roli lidera 4.ligi spisała się w poniedziałek Joga Bonito? Ekipa Piotrka Miętusa wiedziała, że jeśli chce utrzymać miejsce na szczycie, musi wygrać z Semolą. Ale rywale, nawet jeśli ostatnio nie punktowali regularnie, to pod względem czysto piłkarskim mieli potencjał, by trochę tutaj namieszać. Trudno powiedzieć, czy to mogło wystarczyć do zwycięstwa, jednak jeśli ktokolwiek uznawał tutaj Jogę za bezapelacyjnego faworyta, to musiał się liczyć z ogromnym rozczarowaniem w przypadku niepowodzenia. Tyle że początkowo nie było przesłanek by sądzić, że Joga sobie tutaj nie poradzi. Strzelanie już w 3 minucie rozpoczął Mahmoud Salah, który ładnym strzałem z dystansu zmusił do kapitulacji Maćka Szewczuka. Potem wynik bardzo długo się nie zmieniał, aż do 18 minuty. Wówczas do rzutu wolnego podszedł Bartek Brejnak i kapitalnym strzałem, który był jednocześnie jego pierwszym kontaktem z piłką, dał swojej drużynie dwubramkowe prowadzenie. I prawdę mówiąc, myśleliśmy że tak to będzie wyglądało. Że Joga bez wielkiego forsowania tempa będzie powoli acz systematycznie budowała swoją przewagę. Ale Semoli udało się jeszcze przed przerwą odpowiedzieć – gola dla niej zdobył Mateusz Jarząbek i niewykluczone, że właśnie to trafienie należy odczytywać jako kluczowe, które odmieniło losy spotkania. Bo druga połowa to już koncert Semoli. Podopiecznym Krzyśka Jędrasika bardzo szybko udało się doprowadzić do wyrównania a im dłużej ta potyczka trwała, tym beniaminek 4.ligi rósł, z kolei faworyt gasł. W 27 minucie po pięknej asyście Jarka Wieleby pierwsze prowadzenie Semoli w tym meczu dał Maciek Jakóbczak, a potem prosty błąd popełnił Kevin Muly, z którego skorzystał Jarek Wieleba i było już 4:2! Będący na fali prowadzący nie wyglądali na zespół, który za chwilę zapomni jak się gra w piłkę. Co więcej – im wciąż było mało i tym razem po kapitalnej asyście Krzyśka Jędrasika, na listę strzelców wpisał się Wojtek Grądzki. Końcówka spotkania to już egzekucja i Semola jako pierwsza w tym sezonie pokonała Jogę Bonito, robiąc to w naprawdę godnym stylu. Tak jak pisaliśmy – ta ekipa z każdą minutą nabierała pewności siebie, a jak złapała swój rytm, to nawet lider tabeli niewiele mógł zrobić. Wydaje nam się, że taki triumf troszkę osłodził zwycięzcom ostatnie niepowodzenia. Co do Jogi Bonito, to nie sposób nie odnieść wrażenia, że tego wieczora zawodników chętnych do gry było za dużo. Oczywiście nie jest łatwo znaleźć złoty środek między chęcią zwycięstwa a tym, by każdy zawodnik się nagrał, natomiast doszło do tego, że finalnie nie było ani punktów ani przyjemności z gry. I nie chcielibyśmy być na miejscu Piotrka Miętusa, na którego barkach spocznie, by jakoś to wszystko wypośrodkować.

Czasami lepiej jest jednak przegrać 2:7, niż 1:2. Wiemy, że to brzmi trochę dziwnie, ale nikomu nie życzymy tego, co w poniedziałkowy wieczór przeżyli zawodnicy Serce Kotwica. Ekipa Kamila Lubańskiego wciąż szuka pierwszych punktów w swojej przygodzie z NLH i nawet BETFAN swoimi kursami sugerował, że przeciwko Lemie to może się udać. Zwłaszcza, że gra ekipy z Józefowa poprawia się, co mogło tutaj dać oczekiwane efekty. Nawet remis nie byłby zły i tak naprawdę, to z perspektywy całego spotkania, byłby to rezultat sprawiedliwy. Zresztą bardzo długo trwał on na tablicy świetlnej, bo po ładnej bramce Bartka Kamaszewskiego (poprzedzoną świetną asystą bramkarza Serc Dominika Skowrońskiego), szybko wynik na 1:1 zmienił Piotrek Ohde. Potem sytuacje mieli jedni i drudzy, natomiast wszystko i tak sprowadziło się do końcówki. I tutaj każda z ekip mogła zadać decydujący cios. Piłkę meczową dla Serc zmarnował w 37 minucie Damian Boruta. Miał przed sobą tylko bramkarza, ale zamiast strzelać w długi róg, posłał piłkę wprost w Marka Gajewskiego. Lema miała z kolei szansę za sprawę przytomności umysłu Adriana Bieleckiego. Ten zawodnik widząc, że Serca zostawiły pustą bramkę, zdecydował się na bardzo trudny strzał niemal z wysokości własnej ławki rezerwowych i zabrakło mu bardzo niewiele, by zacisnąć pięść w geście sukcesu. Zaczęliśmy się więc przyzwyczajać, że tutaj musi skończyć się podziałem punktów. I gdy na zegarze było około 5 sekund, a piłka była w posiadaniu bramkarza Serc, doszło do niezwykle bolesnej z perspektywy Kotwiczan sekwencji zdarzeń. Dominik Skowroński wyrzucił Zinę wprost pod nogi Bartka Gajowniczka, a ten podał ją do będącego w polu karnym Darka Piotrowicza. I nawet trudno powiedzieć, czy to gracz Lemy dotknął jej pierwszy, czy też zrobił to naciskający go golkiper Serc, ale najważniejsze że po tym kontakcie idealnie ułożyła się ona dla zawodnika w pomarańczowej koszulce, który w akompaniamencie końcowej syreny wbił ją do bramki Kotwiczan. To było coś nieprawdopodobnego. Jedni tonęli we wzajemnych uściskach, drudzy schodzili z boiska załamani, że ich cały 40-minutowy wysiłek poszedł na marne. I nawiązując do nazwy ekipy z Józefowa, można chyba stwierdzić, że Darek Piotrowicz zadał im cios prosto w serce. Ale pewnie nie tylko im, bo podobny ból co zawodnicy, przeżywali pewnie wszyscy bezstronni kibice, którzy życzyli ekipie Kamila Lubańskiego przełamania fatalnej serii. Jednak w piłce nie ma sentymentów. Lema dzięki tej wygranej jest już trzecia w tabeli i wspomnienia z tego meczu zabierze ze sobą na długi czas. Co do przegranych, to trudno sobie wyobrazić, że można przegrać spotkanie, gdy na zegarze jest pięć sekund do końca a piłkę ma twój bramkarz. Dominik Skowroński mógł z nią zrobić wszystko. Poturlać na aut, wyrzucić wysoko w górę lub zagrać tam, gdzie była po prostu wolna przestrzeń. Wybrał najgorzej jak mógł. Ale takie rzeczy się zdarzają, chociaż szkoda że padło na zespół, dla którego ten jeden punkt znaczyłby więcej, niż dla jakiegokolwiek innego w naszych rozgrywkach.

Retransmisję wszystkich spotkań czwartej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: