fot. © www.nocnaligahalowa.pl

Opis i retransmisja 6.kolejki 4.ligi!

4 lutego 2023, 18:39  |  Kategoria: Relacje  |  Źródło: inf.własna  |   dodał: roberto  |  komentarze:

Najbardziej szalony mecz 6.kolejki 4.ligi rozegrał się między Joga Finito a Chłopcami z Manhattanu. Ci drudzy prowadzili już 5:2, a i tak zeszli z parkietu pokonani...

Z kolei zupełnie abstrakcyjnym wynikiem jak na mecz piłki halowej zakończyła się konfrontacja Jogi Bonito i Szmulek. Ci drudzy chyba sami do końca nie nadążają za swoją postawą w tym sezonie, bo naprawdę trudno wytłumaczyć, jak w zaledwie siedem dni można wygrać z Gencjaną i zostać rozgromionym przez CHzM. Dlatego to spotkanie miało naprawdę dużą rangę dla ekipy z warszawskiej Pragi i trzeba było tutaj zapunktować, by ligowa czołówka nie odjechała zbyt daleko. No ale widzimy, że ta sztuka ponownie się nie udała. Ogólnie obejrzeliśmy wyrównany mecz, co jest zresztą normą jeśli chodzi o czwartoligowe standardy. W pierwszej połowie akcji podbramkowych było stosunkowo niewiele, ale to właśnie w tej części gry padła jedyna bramka w meczu. Alex Wolski stracił piłkę na rzecz Maćka Paska, ten podciągnął z nią kilka dobrych metrów, zagrał do Mahmouda Salaha a reprezentant Egiptu nie dał szans na skuteczną interwencję Karolowi Dębowskiemu. Ten wynik zdeterminował postawę Szmulek w drugiej odsłonie. Chłopaki wyraźnie podkręcili tempo, ale nie pierwszy raz w tym sezonie mieli problem ze skutecznością. To nie jest przypadek, że ta ekipa ma drugą najsłabszą ofensywę w tym sezonie, bo tutaj były okazje, żeby zmienić rezultat na 1:1. Ale i Joga nie chciała jedynie bronić wyniku. W 34 minucie Krzysiek Rozbicki nie wbił piłki praktycznie do pustej bramki, a potem sytuację sam na sam z bramkarzem zepsuł Maciek Pasek. W ostatnich minutach Szmulki grały już z lotnym bramkarzem, w którego rolę wcielił się Alex Wolski. Napór trwał, jednak graczom ze stolicy udało się wyklarować jeszcze tylko jedną dogodną okazję, gdzie akcję Szmulek zamykał Filip Pacholczak, lecz Kuba Joniak zdążył zaasekurować bliższy słupek i nie pozwolił na doprowadzenie do remisu. I w ten sposób ta potyczka zakończyła się najniższym możliwym zwycięstwem Jogi, chociaż dla nich nie ma żadnego znaczenia, w jaki sposób to zrobili. Najważniejsze, że udało się utrzymać za liderującą Gencjaną i wiele wskazuje na to, że to właśnie między tymi ekipami rozegra się wielki finał 4.ligi. Szmulkom pozostaje walka o 3 miejsce, bo chociaż zajmują w tym momencie dziewiątą pozycję, to strata do Lemy to 6 punktów, a chłopaków czeka jeszcze bezpośredni mecz z tym właśnie rywalem. Mimo wszystko taki scenariusz trzeba traktować mało realnie. Bo czy dziewięć "oczek" w trzech meczach nie będzie ponad siły zespołu, których w sześciu spotkaniach zdobył ich ledwie sześć?

Jeszcze kilka kolejek temu starcie Gencjany z Sercem Kotwica byłoby potyczką „gołej dupy z batem”. To zabawne porównanie pasowałoby wówczas jak ulał, bo Gencjana wydawała się być nieosiągalna dla żadnego rywala, z kolei Serca nie wyglądały na zespół, który stać na otwarcie dorobku punktowego. Ale od początku sezonu trochę się zmieniło. „Fioletowi” nie grają ostatnio porywająco, jak wygrywają to raczej nisko, z kolei ekipa Kamila Lubańskiego zaliczyła wyraźny postęp i podchodziła bez strachu do spotkania z liderem. Oczywiście domyślamy się, że nie oznaczało to braku szacunku i gdzieś z tyłu głowy chłopaki przeczuwali, że to będzie bardzo trudne 40 minut, jednak nikt nie skazywał ich tutaj na klęskę. I można powiedzieć, że ten mecz wyglądał dokładnie tak, jak sobie go wyobrażaliśmy. Gencjana była lepsza, jej organizacja gry stała na wyższym poziomie, ale waleczne Serca nie odpuszczały i długo utrzymywały się bezpośrednio za plecami murowanego faworyta. Strzelanie w tej potyczce rozpoczął w 6 minucie Michał Orzechowski. Wykorzystał on złe zagranie bramkarza Tomka Dębskiego, wyprzedził przeciwnika i zdobył gola strzałem na pustą bramkę. W 13 minucie odpowiedział Michał Kulesza. Główna armata Kotwiczan również w tym spotkaniu nie zawiodła i po upływie kwadransa na tablicy widniał wynik 1:1. Ligowym outsiderom nie udało się jednak dowieźć tego wyniku do końca pierwszej części, bo tuż przed jej końcem Rafał Malinowski strzelił nie do obrony dla golkipera Serc i to faworyt mógł w spokoju oczekiwać finałowych 20 minut. Tutaj przewaga lidera tabeli była już większa. Co prawda Fioletowi nadal nie forsowali tempa, ale też bardzo dobrze zabezpieczali własną świątynię i w tej odsłonie Serca miały tak naprawdę tylko dwie okazje do zdobycia bramki. To było za mało, zwłaszcza że w obozie rywali rozkręcił się Evgenio Asinov. To on zaliczył kluczowe trafienie na 3:1, dzięki któremu faworytom poszło już z górki. Ostatecznie Gencjana triumfowała 5:1 i wynik ten właściwie oddał przewagę głównych kandydatów do mistrzostwa, a równolegle pokazał, że Serca naprawdę robiły co mogły, by ten dystans nie był taki duży. Dla ostatniej ekipy w tabeli starcie z tak doświadczoną drużyną było na pewno sporym wyzwaniem i pokazało, że nawet jeśli chłopaki fajnie skracają dystans do reszty stawki, to wciąż jest nad czym pracować. Gencjana to zespół który wie kiedy podkręcić tempo, kiedy odpocząć i nie było możliwości, by z ekipą która wciąż uczy się grać na hali, mogła zanotować wpadkę. Tym sposobem ferajna Maćka Zbyszewskiego pozostała na czele tabeli i jeśli w kolejnym meczu pokona Lemę, to tylko kataklizm mógłby ją pozbawić medalu na koniec sezonu. O tym czy to będzie tylko formalność, przekonamy się już w najbliższy poniedziałek.

A skoro zahaczyliśmy o Lemę, to przechodzimy do jej spotkania z Semolą. Zapowiadał się kolejny wyrównany mecz w 4.lidze, bo jedni i drudzy skutecznie w ostatnim okresie punktowali, a Semola potrafiła nawet wygrać z niepokonaną do tamtej pory Jogą Bonito. A gdy zestawimy to z faktem, że Logistyczni mieli ostatnio pewne problemy (delikatnie rzecz ujmując), by pokonać Serca, to minimalnego faworyta widzieliśmy tutaj w drużynie Krzyśka Jędrasika. Parkiet trochę jednak zweryfikował tę tezę. Ale nie na korzyść Lemy, tylko na korzyść potencjalnego remisu, bo długo oglądaliśmy mecz, w którym perspektywa wyniku bezbramkowego wydawała się bardzo realna. Dość powiedzieć, że zupełnie nie przypominamy sobie, by obydwaj bramkarze mieli w pierwszych 30 minutach jakiekolwiek okazje do wykazania się swoimi możliwości. Tutaj dominowała przede wszystkim zachowawczość, by w pierwszej kolejności gola nie stracić. Przełomowa dla losów spotkania była 30 minuta. Sędzia podjął wówczas decyzję o przyznaniu rzutu wolnego dla Lemy, za zagranie ręką Wojtka Grądzkiego. Zawodnik Semoli nie potrafił się pogodzić z tym wskazaniem i oglądając powtórki z tej sytuacji wydaje się, że jego wątpliwości były uzasadnione. Ale jeśli mówi się, że „karny to jeszcze nie gol”, to rzut wolny w odległości kilku metrów od pola karnego, również nie można było nazwać stuprocentową okazją dla przeciwnika. Błąd popełnił jednak bramkarz Semoli, Maciek Szewczuk. Z niewiadomych przyczyn schował się za murem, który sam wcześniej ustawił, dzięki czemu Adrian Bielecki precyzyjnym strzałem posłał piłkę tam, gdzie nikt nie stał i za chwilę cieszył się z gola. A to nie był koniec problemów ekipy z Warszawy. W kolejnej akcji Mateusz Jarząbek otrzymał żółtą kartkę. Było to upomnienie, którego w takim momencie spotkania należało absolutnie uniknąć, nawet jeśli założymy, że drobne pchnięcie przez przeciwnika, jakie miało miejsce chwilę wcześniej, mogło go sprowokować. Gra w osłabieniu okazała się zabójcza dla Semoli. Lema zrobiła użytek z zawodnika więcej i po golu Kacpra Piątkowskiego prowadziła już 2:0. Przegrywającym zaczęło się spieszyć, ale tego wieczora nie mieli siły przebicia i poza jednym groźnym strzałem Krzyśka Jędrasika nie zagrozili specjalnie bramce Marka Gajewskiego. Tym samym wynik ustalony w 33 minucie spotkania pozostał obowiązującym. Oceniając ten mecz na spokojnie, była to dla nas rywalizacja zespołów, które miały duży apetyt, tylko nie wiedziały jak dobrać się do skóry oponenta. Ani jedni ani drudzy nie umieli sobie zbudować przewagi, strzałów celnych na bramkę było jak na lekarstwo i gdyby nie feralna sytuacja przed bramką na 1:0, to kto wie, czy w ogóle zobaczylibyśmy tutaj jakieś gole. Lema skorzystała z mixu błędu sędziego i bramkarza rywali, a potem z niepotrzebnej, emocjonalnej reakcji Mateusza Jarząbka. Z boiska to nie był ani zespół lepszy, ani słabszy, natomiast w takim spotkaniu decydują detale i to one przechyliły szalę na korzyść ekipy z Radzymina. Pokusimy się jednak o konstatację, że gdyby w 30 minucie sędzia powstrzymał się od użycia gwizdka, to te ekipy grałyby jeszcze godzinę i do żadnej z sieci nic by nie wpadło...

Zupełnie inny mecz, dużo bardziej otwarty oglądaliśmy w parze Joga Finito – Chłopcy z Manhattanu. Ale tego też trochę się spodziewaliśmy, bo gdy na parkiecie rywalizuje ekipa Gabriela Skiby, to zawsze pada dużo goli – zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Prowokuje to styl tego zespołu, gdzie jest znacznie więcej zawodników ofensywnych, którzy lubią grać do przodu, natomiast odbywa się to kosztem linii obrony. Joga Finito jawiła nam się jako drużyna bardziej zdyscyplinowana, dlatego nie byliśmy zaskoczeni, że to właśnie team Emila Drozda po kilku minutach prowadził 2:0. Trafienie Piotrka Śliwy i debiutującego w NLH Maćka Banaska sugerowało, że Joga będzie kontrolowała tę potyczkę i kto wie, czy sami zawodnicy tak mocno nie uwierzyli w to, że tutaj nic im nie grozi, że spuścili z tonu, co wykorzystali oponenci. A konkretnie Daniel Nakielski. Ten gość po ubiegłotygodniowym wyczynie, gdzie zdobył aż sześć bramek, kontynuował swój strzelecki marsz, bo już w pierwszej połowie zanotował klasycznego hat-tricka i przybysze z Serocka dość niespodziewanie schodzili na przerwę prowadząc. Trudno wytłumaczyć, czy w Jodze zawiodła koncentracja, natomiast ten zespół kompletnie stanął i na początku drugiej połowy nadal biernie się przyglądał, jak Daniel Nakielski inkasuje kolejne trafienia. Od stanu 0:2 zrobiło się 5:2 i sytuacja z perspektywy Finito zrobiła się krytyczna. Przegrywający w końcu się jednak ocknęli. Gol zdobyty przez Dominika Forysia wlał trochę nadziei w pozytywne zakończenie tego spotkania, chociaż rywale nadal pozostawali groźni. Różnica była jednak taka, że o ile wcześniej Chłopcom udawało się niemal wszystko, tak w pewnym momencie w ich karabinek dostało się trochę piasku. To spowodowało, że walcząca do końca Joga zwietrzyła swoją szansę i po trafieniu Mateusza Skowrona było już tylko 4:5! A to był dopiero początek emocji. W 38 minucie Chłopcy z Manhattanu dostali do swoich rąk młotek i gwóźdź. Mieli bowiem idealną okazję, by zabić wieczko od trumny przeciwnika, lecz Gabriel Skiba zmarnował sytuację sam na sam, a dobitka Patryka Tyki powędrowała obok bramki. To się natychmiast zemściło i po kolejnej asyście Piotrka Śliwy, do stanu 5:5 doprowadził Mateusz Skowron! A Jodze było mało. W 40 minucie Maciek Banasek przedarł się bocznym sektorem boiskiem i znakomicie wyłożył piłkę Piotrkowi Śliwie a ten nie dał szans Jeremiemu Michalakowi i to Joga była o włos od trzech punktów. Przeciwnicy zdołali jednak wykreować sobie jeszcze jedną okazję. Piłka trafiła do niepilnowanego Kuby Nalazka, który miał dużo czasu i dużo miejsca, ale nie zdołał zmieścić futsalówki między słupkami i Chłopcy przegrali mecz, którego nie mieli prawa nawet zremisować. To była bardzo bolesna porażka z ich perspektywy, tym bardziej, że całe spotkanie grali bez zmian, w przerwie dokonali też rotacji na bramce, bo Jeremi Michalak z racji kontuzji nie dał rady biegać w polu, a mimo to mieli zapas trzech goli i ich gra mogła się podobać. Nie potrafili jednak dobić oponenta, a być może zabrakło im też sił, bo w końcówce to rywale wyglądali znacznie lepiej kondycyjnie. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że gdyby wykorzystali chociaż jedną okazję więcej w drugiej połowie, to dziś oczekiwaliby na ten opis z niecierpliwością, a tak nawet nie wiadomo, czy w ogóle będą go chcieli przeczytać, bo nie jest łatwo wrócić myślami do takiego spotkania. Co do Jogi Finito, to nawet z perspektywy czasu mamy problem z ich oceną. Początek świetny, a potem jakby odcięło im prąd i gdy się obudzili, to było już 2:5. Trzeba jednak pochwalić ich za grę i wiarę do samego końca, bo chociaż mieli furę szczęścia, to było dużą sztuką wrócić z tak dalekiej podróży. I bez względu na to, jak się zakończy ich debiutancki udział w Nocnej Lidze, to już teraz stawiamy przy nich duży plus. Bo jeśli futbol polega na dostarczaniu rozrywki, to my na meczach z ich udziałem bawimy się naprawdę znakomicie.

Narzekać nie mogliśmy też na jakość ostatniego spotkania, jaki odbył się w ostatni poniedziałek. Byczki starły się z Sokołem, więc mieliśmy do czynienia z ekipami, którym komplet punktów był bardzo potrzebny, by utrzymać się w grze o medale. Widać to było również po składach, bo kapitanowie obydwu zespołów postarali się o naprawdę solidne nazwiska. W Byczkach pojawił się choćby dawno nieoglądany Krystian Tymendorf i to właśnie on był długo absolutnym bohaterem tego spotkania. Już w 1 minucie otworzył wynik meczu, wykorzystując brak obrony w obozie Sokoła, ale przeciwwagą dla niego w obozie ekipy z Brwinowa był duet Jakub Obsowski – Kacper Lewandowski. To właśnie za ich sprawą, praktycznie w następnej akcji oponenci doprowadzili do wyrównania a historia powtórzyła się chwilę później. W 8 minucie Krystian Tymendorf wykorzystuje podanie Kuba Sierocińskiego, lecz na nic to się zdaje, bo Jakub Obsowski błyskawicznie wyrównuje, a asystuje mu Kacper Lewandowski. Do końca pierwszej połowy więcej goli już nie ujrzeliśmy, a pewną zmianę schematu, jeśli chodzi o zdobywanie goli zaobserwowaliśmy na początku drugiej części gry. Byczki po raz trzeci z rzędu wyszły na prowadzenie i oczywiście uczyniły to za sprawą swojego superstrzelca, a Sokół w odróżnieniu do wcześniejszych przypadków, długo nie potrafił znaleźć na to trafienie recepty. Co więcej – to Byczki miały kilka naprawdę dobrych okazji, by wyjść na dwubramkowe prowadzenie. Jedną zmarnował Krystian Tymendorf, który minął nawet bramkarza, ale nie zdołał zmieścić piłki między słupkami. Podobny problem spotkał Alberta Dalbę – on także miał problem, by skorzystać z tego, że Kacper Lewandowski musiał operować daleko od własnej bramki. No i te dwie zmarnowane szanse zemściły się na graczach ze Starych Babic. W 35 minucie przypomina o sobie Jakub Obsowski, któremu trzeba oddać, że gdy opuszcza swoją połowę i szuka dla siebie miejsca w polu karnym rywali, to wie gdzie trzeba stanąć. Tak było też w tej sytuacji i to właśnie jego gol zmienił rezultat na 3:3. I mimo że po obydwu stronach widać było chęci, aby powalczyć o więcej, to wynik nie uległ już jakimkolwiek zmianom. Bardziej niepocieszone były Byczki, bo prowadziły trzy razy, miały swoje okazje przy 3:2, no ale strzały na pustą bramkę okazały się dla nich zbyt dużym wyzwaniem. Być może gdyby to nie Krystian Tymendorf i Albert Dalba a Krystian Krzyt stanął przed taką okazją, to humory tej ekipy byłyby lepsze, bo ten gracz ilekroć ma podobne okazje, to zwykle się nie myli. To jednak tylko gdybanie. Sokół musi z kolei uszanować ten punkt, tym bardziej, że istniało ryzyko odrabiania dwóch goli straty, co mogłoby się okazać ponad jego siły. Najważniejsze, że z perspektywy obu zespołów ten remis niczego nie przekreśla, dzięki czemu walka o miejsce w TOP 3 jeszcze długo pozostanie nierozstrzygnięta.

Retransmisję wszystkich spotkań czwartej ligi (z komentarzem) można obejrzeć poniżej. Video jest dostępne w jakości HD. Wystarczy że kołowrotkiem ustawicie opcję 1080p60 HD i będziecie mogli cieszyć wzrok najwyższej jakości obrazem. Za każdą subskrypcję czy polubienie materiału na stronie YouTube - z góry dziękujemy! Jednocześnie prosimy Was o weryfikację statystyk z Waszych meczów - jeśli znajdziecie jakiś błąd, to prosimy o jak najszybszą informację.

Komentarze użytkowników: